Twierdzić, że
poprawność polityczna to tylko język i grzeczność, to tak, jakby twierdzić, że
orwellowska nowomowa jest tylko językiem
„Imagine...”:
intelektualne źródła poprawności politycznej[1]
Spośród wielu
popularnych utopijnych wizji najbardziej dziś znaną, najwierniej
odzwierciedlającą marzenia i ideały całego pokolenia, a zarazem najbardziej
przerażającą, jest ta przedstawiona przez Johna Lennona w przeboju Imagine.
Jest to bowiem wizja ostatecznego zwycięstwa strażników politycznej
poprawności: zwycięstwa ideologii nad zdrowym rozsądkiem i rozumem, nad
językiem i historią, nad nauką i nad faktami – nad człowiekiem i wolnością.
Innymi słowy, zwycięstwa totalitaryzmu na skalę światową.
Odpowiedzialność
za tę wizję ponoszą najrozmaitsi wizjonerzy. Sporo można zwalić na Rousseau.
Winą można też obarczyć francuskich utopistów, ideę powszechnych praw człowieka
i, rzecz jasna, francuskie oświecenie, zawsze występujące w roli głównego
podejrzanego, gdy jest mowa o źródłach totalitaryzmu (i wielu innych plag).
Jednak nowa totalitarna mentalność –[MHO1]
mentalność poprawności politycznej – więcej zawdzięcza Rousseau, i być
może francuskim utopistom, niż duchowi oświecenia. Nie odznacza się wiarą w Rozum
ani w potęgę wiedzy; jest na wskroś antyracjonalistyczna, wroga nauce,
niechętna wobec badań empirycznych. Owszem, ma ona pewne cechy oświeceniowe lub
„gnostyczne”: uniwersalizm, utopijne wizje i przekonanie, że świat można
oczyścić ze zła i stworzyć świat nowy, doskonały. Ale nie znajdziemy w niej
racjonalizmu. W tej nowej totalitarnej mentalności występują też nowe cechy,
przynajmniej na pierwszy rzut oka różne od poprzednich. Rdzeń jest jednak ten
sam.
Trafnie ujął to
Benjamin Constant w swoich Principes de politique[2]. Po „absurdalnej” teorii
Rousseau, zgodnie z którą społeczeństwo może sprawować nieograniczoną władzę
nad jednostką, przez długi czas wierzono, że „aby lud był wszystkim, jednostka
musi być niczym”[3]. Wynika z tego, zauważył Constant, że wolność jest „niczym
innym, jak nową formą despotyzmu”. Rządzący lub ci, co władzę sobie uzurpują,
„mogą posługiwać się słowem ‘wolność’, by swoje nadużycia usprawiedliwić,
ponieważ jest ono, niestety, nieskończenie usłużne”[4]. Ci, co przejęli władzę podczas
Rewolucji Francuskiej, osiągnęli to przez „ukrywanie prawdziwych interesów,
które nimi kierowały, i przywłaszczanie sobie bezinteresownych na pozór zasad i
opinii, które posłużyły im za sztandar”[5]. Zdaniem Constanta idea Rousseau
jest odpowiedzialna „za większość przeszkód, z jakimi ustanawianie wolności się
spotykało […], za gros nadużyć, jakie wkradają się do wszelkich rządów […] i za
większość zbrodni, jakie następują po społecznych konfliktach i politycznych
wstrząsach”[6].
Constant
przestrzega nie tyle przed tyranią większości, ile przed tyranią, która
bezprawnie imię większości sobie przywłaszcza i wykorzystuje demokratyczną
retorykę dla własnych celów; przed tyranią, która nie tylko ludzi uciska, lecz
głosi, iż są wolni, zmusza ich, by to przyznawali, i utrzymuje, że jej
działania wyrażają ich wolę. Wszystko to wydaje się nam niepokojąco znajome. I
niepokojące jest nie dlatego, że jest znajome z czasów Związku Sowieckiego,
lecz dlatego, że dostrzegamy to samo we współczesnej Europie. Rousseau nie jest
może źródłem wszelkiego zła, lecz był on pośrednim źródłem inspiracji dla
utopijnych elementów myśli totalitarnej, a zarazem dla politycznie poprawnej
myśli pokolenia lat sześćdziesiątych, z których wywodzi się wiele aspektów
współczesnej mentalności totalitarnej. Wiele jest tu wspólnych korzeni, a
jednym z nich jest właśnie teoria Rousseau.
Przypominam słowa
piosenki Johna Lennona: „Imagine there’s no heaven ... No hell below us. Above us only sky... Imagine
all the people living for today... Imagine there’s no countries... Nothing to
kill or die for. No religion too... Imagine no possessions... No need for greed
or hunger. A brotherhood of man... Imagine all the people Sharing all the
world...” [„Wyobraź sobie, że
nie ma nieba... Na dole nie ma piekła, nad nami jest tylko niebo... Wyobraź
sobie, że wszyscy ludzie żyją dniem dzisiejszym… że nie ma państw... ani
niczego, za co warto zabijać lub umierać. Ani religii... ani własności... Nie
ma chciwości ani głodu. Panuje braterstwo...”].
Przyznaję, że
wolałabym w ogóle nie wyobrażać sobie wszystkich ludzi naraz. A jeśli już
muszę, to wolę pojedynczo, indywidualnie. Nie sposób jednak wyobrazić sobie
„wszystkich ludzi” indywidualnie; takie wyobrażanie zakłada postrzeganie ich
jako całości, i to abstrakcyjnej – co już samo w sobie ma daleko idące ideowe
konsekwencje. A wyobrażanie sobie wszystkich ludzi naraz w takim właśnie
utopijnym świecie budzi grozę. Nie dlatego, że wizja świata bez państw i bez
religii, bez wartości, za które warto zabijać lub umierać, bez nieba i piekła,
bez własności, jest wizją przerażającą. I nie tylko dlatego, że dreszcz
przeszywa na myśl o tym, jak – to znaczy
za pomocą jakich represji – taką utopię wbrew naturze ludzkiej można by (hipotetycznie)
wprowadzić i kto by ją utrzymywał. Wizja ta budzi grozę także dlatego, że zdaje
się być szeroko podzielaną aspiracją XXI wieku, szczególnie w nowej Europie.
Co ta wizja ma
wspólnego z poprawnością polityczną? Poprawność polityczna wyrosła z tej samej
utopii i na tym samym gruncie: amerykańskiego ruchu protestu dzieci-kwiatów lat
sześćdziesiątych. Ma wiele wspólnego z innymi ruchami, modami i ideologiami,
które też z tej utopii czerpią: między innymi z feminizmem, antyglobalizmem,
ekologią i filozofią New Age. Jest tak samo abstrakcyjna i tak samo bezmyślna;
wyrasta z tego samego czystego, dziecinnego idealizmu, w którym nie ma cienia
ironii; jej zwolennicy tak samo nie zastanawiają się nad możliwością realizacji
swoich ideałów, nad ich implikacjami ani praktycznymi skutkami działań, które w
imieniu tych ideałów zalecają lub chcą nakazać. Wszystkie wypowiedzi i
działania, zakazy, nakazy, zarzuty i mody intelektualne, które określamy jako
politycznie poprawne, z tej właśnie wizji czerpią inspirację. Polityczna
poprawność wyobraża sobie wszystkich naraz i mówi: wszyscy jesteśmy równi. Pod
każdym względem.
Ale, jak to w
utopiach bywa, są też równiejsi. Na przykład kobiety. Ale nie wszystkie: tylko
poprawnie myślące, o słusznej feministycznej świadomości. Także narody, które
nigdy niczego nie osiągnęły, ale za to nienawidzą zachodnich wartości. (Nie
wolno mówić, jak to zrobił Saul Bellow kilka lat temu podczas wykładu na
Harvardzie, że Zulusi nigdy nie wydali pisarza na miarę Dostojewskiego. Trzeba
mówić, że Zulusi mają własne, o wiele lepsze tradycje, a poza tym Dostojewski
jest białym samcem i już choćby z tego powodu zasługuje na potępienie.) Także
analfabeci. Nie ma głupich; są tylko mądrzy inaczej. Każdy ma własną prawdę,
tak samo ważną jak każda inna (choć niektóre są ważniejsze) i ukształtowaną
przez to, kim jest. Czegoś takiego jak prawda obiektywna nie ma; jest to
pojęcie autorytarne, wymyślone i narzucone przez zachodnią cywilizację w celu
zniewolenia „słabszych”.
Każdy ma prawo do
wyższych studiów, zwłaszcza jeśli jest niepiśmienny i umysłowo upośledzony. A
jeśli do tego jest czarną lesbijką, zasługuje na katedrę. Każda szkoła
(zwłaszcza w Anglii) powinna prowadzić specjalne zajęcia dla dzieci, które mają
trudności z pisaniem, czytaniem, skupianiem się, niekradzeniem, nieprzynoszeniem
do szkoły broni palnej i nieatakowaniem nauczycieli. Dziećmi, które takich
trudności nie mają, będzie można ewentualnie się zająć, jak znajdą się na to
czas i pieniądze. Każda szkoła powinna prowadzić też lekcje po arabsku i w
suahili, bo nie wolno, broń Boże, zmuszać dzieci do mówienia językiem kraju, w
którym mieszkają: byłby to rasizm, obraza ich godności, negacja wartości ich
kultury i ograniczanie ich wolności. Wszystkim dzieciom w szkole (ale nie
nauczycielom) należy się szacunek i wszystkie mają prawo do autoekspresji,
zawsze i wszędzie, ale zwłaszcza na lekcjach. Egzaminy są metodą represji i
wprowadzają niepożądane nierówności, przez co krzewi się „elitaryzm”, a
elitaryzm trzeba zwalczać. Fakty nie mają znaczenia.
Wszelkie oznaki
religii powinny być w szkołach zabronione (zwłaszcza szopki na Boże
Narodzenie), chyba że islamskie, bo islam to religia pokojowa, która słusznie
potępia to, co potępić należy, a zwłaszcza wąskie, elitarne, imperialistyczne i
rasistowskie wartości zachodniej cywilizacji. Wszyscy nielegalni imigranci
powinni natychmiast dostać dokumenty, obywatelstwo i prawo głosu, a zwłaszcza
prawo do publicznego wyrażania nienawiści wobec kraju, który ich przyjął.
Kapitalizm, Ameryka, Izrael, kolonializm, wielki biznes i globalizacja są złem
absolutnym, źródłem wszystkich naszych nieszczęść. Każdy ma prawo spełnić
wszystkie swoje aspiracje, a najlepiej żądać ich spełnienia od państwa; każdy
ma prawo do autoekspresji (lecz nie do wolności słowa); każdego określa jego
przynależność do pewnej grupy – seksualnej, społecznej, religijnej, etnicznej;
każda taka grupa, jeśli jest mniejszością, ma prawo domagać się od państwa
przywilejów. Jedyne rozwiązanie problemów świata – szkół, uniwersytetów, biedy,
szpitali, głodu w Trzecim Świecie – to nieustanne i obfite łożenie na nie
pieniędzy. Muszą to jednak być fundusze państwowe, z podatków, i nie należy
wnikać w to, jaki się z nich robi użytek, zwłaszcza gdy chodzi o Trzeci Świat i
dyktatorów, którzy niebywale wprost się troszczą o tych, którymi rządzą, i
oczywiście nigdy nie mieli żadnej broni nuklearnej, biologicznej ani
chemicznej. Jedyna wojna sprawiedliwa to taka, którą popierają w ONZ
przedstawiciele afrykańskich dyktatur marksistowskich, a także Rosja, Francja,
Chiny i Syria. Prezydent Bush jest niebezpiecznym półgłówkiem na czele
imperialistycznego państwa, które zagraża pokojowi światowemu. Trzeba tępić
wszelkie formy rasizmu, a najbardziej Izraelczyków. Źródłem terroryzmu jest
ewidentnie bieda w Trzecim Świecie (której przyczyną jest amerykańska
chciwość), ale też Izrael i konflikt na Bliskim Wschodzie. I tak dalej.
Zwolennicy
politycznej poprawności głoszą to w szkołach i na uniwersytetach, w debatach
politycznych i w parlamentach. Lubią mówić o tolerancji (ale tylko wobec
poprawnie myślących) i multikulturalizmie (który ma służyć tylko antyzachodnim
kulturom i tępić naszą własną), różnorodności (jak wyżej), sprawiedliwości (ale
tylko społecznej), świadomości (ale tylko społecznej), sumieniu (ale tylko
społecznym), prawach jednostki (ale nigdy o obowiązkach), o demokracji (która
znaczy tyle, co prawa jednostki, zwłaszcza prawa jednostek należących do
pewnych grup), o dialogu (zawsze „pokojowym”, zwłaszcza z Arafatem i Saddamem
Hussajnem). Mówią o tym wszystkim w imię utopijnej wizji, w której nie ma
biedy, wszyscy są równi i wolni, nieskrępowani historią, tradycją ani religią.
W praktyce przekłada się to na nietolerancję, ignorancję, nienawiść, pogardę,
zawiść, ograniczenie wolności i cenzurę.
Kilka uściśleń.
Niektóre z wymienionych tu i poniżej poglądów i sposobów myślenia są skrajne i
uznawane tylko przez fanatycznych ideologów politycznej poprawności; nie
mogłyby chyba istnieć w izolacji od całej reszty. Inne są bardziej
rozpowszechnione, a nawet de rigeur wśród lewicowych elit, i jak najbardziej
mogą istnieć w izolacji. Można na przykład szczerze nie cierpieć Busha albo
Szarona, szczerze popierać palestyńskie roszczenia do własnego państwa, a nawet
święcie wierzyć, że dzieci w Iraku umierają wskutek zachodniego embarga – a nie
dlatego, że wszystkie humanitarne dary lekarstw i żywności rozkrada Saddam
Hussajn – i nie wierzyć w całą resztę. I można być przy tym wszystkim równie
dobrze na lewicy, jak na prawicy. Można, nie będąc wyznawcą poprawności
politycznej, wyznawać poszczególne poglądy, które wchodzą w skład ideologii
politycznej poprawności. Można je wyznawać szczerze, w sposób przemyślany; albo
bezmyślnie, z naiwności, ulegając propagandzie; albo ze snobizmu czy z
konformizmu, czy z chęci bycia modnym itd. Można też, wyznając je, nie być świadomym,
że poglądy te są politycznie poprawne.
Nie sugeruję też
bynajmniej, że wszystkie bez wyjątku poglądy, które do tej ideologii należą, są
z konieczności czy z definicji fałszywe. Stwierdzam jedynie, iż są one jej
częścią.
Wyobrażanie sobie
wszystkich ludzi naraz jest notorycznie jednym z ulubionych zajęć liberałów (w
sensie amerykańskim, społeczno-politycznym). Upodobanie to mogłoby nawet
posłużyć jako podstawowa część wstępnej i uproszczonej definicji liberała.
Skłonność do takiego wyobrażania płynie z liberalnej wizji natury ludzkiej,
która jest wizją ahistoryczną i abstrakcyjną. Liberałowie niejako z definicji
wyobrażają sobie wszystkich razem, podczas gdy konserwatyści, których wizja
świata i natury ludzkiej jest historyczna, raczej od tego stronią. Można by
nawet zaryzykować jeszcze szersze twierdzenie, a mianowicie, że konserwatysta w
ogóle nie lubi czegokolwiek sobie wyobrażać – woli odnosić się do tego, co jest
i co widzi – podczas gdy liberał bez przerwy coś sobie roi. Jest w tym sporo
prawdy, jeśli wolno powiedzieć ogólnie, że myśl liberalna jest abstrakcyjna i
uniwersalna, a konserwatywna – praktyczna i indywidualna. Liberalizm z
łatwością może się przeobrazić w ideologię; konserwatyzm – z trudem, ponieważ
ideologia jest mu z definicji obca.
Poprawność
polityczna na wszystkich poziomach – jako cecha poszczególnych opinii; jako
cecha polityki państw w różnych dziedzinach; jako cecha ogólnego światopoglądu;
wreszcie jako cecha języka – ma swoje korzenie w myśli i duchu liberalnym,
nawet jeśli daleko od nich odbiega, a czasem nawet bywa z nimi sprzeczna. Jest
rodzajem fetyszyzacjiliberalizmu, prowadzącej (niechybnie, jak każda
fetyszyzacja) do sprzeniewierzenia się mu. Wywodzi się, jak liberalizm, z wizji
egalitarnej, ale w praktyce okazuje się skrajnie nieegalitarna, a także
antydemokratyczna. Ma pewien abstrakcyjny model świata, który chciałaby
zrealizować; lecz gdy w trosce o los i prawa poszczególnych grup wyróżnia je
jako wymagające uprzywilejowanego traktowania – czy tego chcą, czy nie –
zapomina o uniwersalizmie, który leży u jej podstaw, wskutek czego
postępowanie, jakie chce narzucić, często się kłóci z zasadami modelu, w imię
którego rzekomo działa. Zamiast jednoczyć, dzieli i segreguje; wytwarza ogromną
liczbę sprzecznych i wzajemnie wrogich partykularnych interesów i poszerza
przepaść między nimi, zamiast ją niwelować. Kruszą się wtedy podstawy tego
„różnorodnego” i „wielokulturowego” społeczeństwa, które jest rzekomym celem,
ponieważ znika wszelka płaszczyzna wzajemnego porozumienia, a wraz z nią
możliwość osiągnięcia głoszonych ideałów otwartości i tolerancji. Sprzeczności
te są czasem uderzająco podobne do tych, które występują między głoszoną
ideologią a praktyką komunizmu.
Jednym z
ważniejszych przejawów tej nieegalitarności jest właśnie polityka tożsamości
grupowej: „gettoizacja” grup etnicznych w imię ich wolności i godności;
nienauczanie ich, w imię „antyrasizmu”, języka kraju, w którym żyją (liczne
przykłady w Anglii); selektywne zabranianie religii w szkołach (też w Anglii);
tępienie, w imię „antyelitaryzmu”, szkół, które dzięki dyscyplinie, utrzymaniu
autorytetu nauczycieli i tradycyjnym metodom nauczania osiągają dobre wyniki.
Niedawno głośny
był przypadek takiej właśnie szkoły (państwowej) w Bretanii: francuscy lewicowi
liberałowie (nadal w sensie amerykańskim) głośno protestowali przeciwko jej
elitaryzmowi, lecz zarazem – widząc, co się dzieje w poprawniejszych
politycznie państwowych szkołach, a prywatne szkoły tępiąc z zasady – po cichu
zapisywali do niej swoje dzieci. Są to znamienne dla poprawności politycznej
przykłady odbierania wolności i szans w imię wolności i „praw”. Przykładem jest
też domaganie się specjalnych praw i przywilejów dla poszczególnych grup
etnicznych w imię krzywd, jakie kiedyś w przeszłości im wyrządzono. Sprzeczność
z liberalizmem jest pozorna o tyle, o ile wszystkie powyższe postawy i
działania, choć kłócą się z liberalnymi zasadami, są w jakimś sensie zgodne z
liberalnym sumieniem, które chełpi się, że jest wyjątkowo wrażliwe na ludzkie
nieszczęścia. Z kolei przekonanie o unikalnej wrażliwości liberalnego sumienia
wzmacnia wśród poprawnych politycznie liberałów skłonność do ignorowania
niepożądanych – i nieliberalnych – skutków propagowanej przez nich polityki.
Ich rozwiązania problemów świata muszą być słuszne, nawet jeśli przeczą im
nauka i doświadczenie – tak samo, jak marksizm-leninizm musiał być uznawany za
słuszny przez zwolenników tej ideologii. Współcześni zwolennicy panaceów i
utopijnych rozwiązań problemów tego świata uważają, że mają rację z definicji:
skoro hołdują utopijnym ideałom, racja musi być po ich stronie. Tych zaś,
którzy w to wątpią, traktują jako uosobienie zła. Cechuje ich bolszewickie
poczucie wyższości moralnej.
Ważną i równie
wyrazistą cechą poprawności politycznej jest całkowita pogarda dla faktów i
obojętność wobec p r a k t y c z n y c
h s k u t k ó w działań, których się domaga. Tak więc nie ma
znaczenia, że antyglobalizacja na przykład faktycznie utrzymuje Trzeci Świat w
biedzie i bezradności, i w imię zbożnego celu uniknięcia „wyzysku” biednych
narodów przez bogate nie pozwala na otworzenie rynku dla ich produktów.
„Globalizacja”,
jak „kapitalizm”, jest słowem-straszakiem, sloganem łączącym zwolenników
poprawności politycznej wszystkich krajów. Podobnie jak kapitalizm,
globalizacja nie jest ani ideologią, ani złowrogim spiskiem bogatych przeciwko
biednym; nie jest nawet ludzkim wynalazkiem. Jest naturalnym procesem. Potępia
się ją jednak jako ideologię, jako „system”, który – jak nieustannie się
powtarza – „zwiększa nierówności” i gnębi biednych; widzi się w niej
złowieszczy plan narzucony przez szatańskie imperium, by uzyskać kontrolę nad
Trzecim Światem i wyzyskiwać żyjących w nim ludzi pracy. W żadnym z argumentów
krytykujących globalizację za to, iż prowadzi do nierówności, nie spotkałam się
ze wzmianką o tym, że do nierówności prowadzi wolność dążenia do dobrobytu. W
Trzecim Świecie ludzie biedni mogą, pracując dla (złowrogich i wyzyskujących
ich) międzynarodowych korporacji, zarabiać stawki, które – choć mizerne w
porównaniu z zachodnimi – o niebo przewyższają to, co mogliby zarobić w inny
sposób. Przeciwnicy „systemu” wolnorynkowego i globalizacji najwyraźniej
chcieliby pozbawić ich tych możliwości, lepiej bowiem, żeby pozostali biedni,
ale równi, niż żeby powstawały nierówności dzięki bogaceniu się tylko
niektórych. Zakłada się najwidoczniej, że brak równości jest sam w sobie czymś
gorszym od biedy. Przeciwnicy globalizacji zakładają też, wbrew wszelkim
dowodom, że muszą mieć rację, ponieważ są szlachetniejsi – altruistyczni i
hojni, „troszczący się” o biednych i uczestniczący w moralnej walce przeciwko
(złym z definicji) międzynarodowym korporacjom – a nie dlatego, że ich hasła
mają jakikolwiek związek z rzeczywistością. Organizowane przez nich polowania
na czarownice przeciwko tym, którzy odważają się kwestionować przyjętą linię
działania, przypominają stalinowskie kampanie przeciwko wrogom postępu i
prawicowym odchyleńcom.
Nie ma też dla
nich znaczenia, do jakich skutków prowadzi wcielanie w życie modnego hasła
„trwałego rozwoju”. W praktyce „trwały rozwój” okazuje się polegać na
protekcjonizmie, na utrzymywaniu barier handlowych zamiast ich znoszenia, na
uzależnianiu ludzi od jałmużny, pozbawianiu ich samodzielności i możliwości wydobycia
się własnymi siłami z biedy, a także na wspieraniu skorumpowanych i
niekompetentnych rządów.
Za tym podejściem
do świata często kryje się żywiołowa niechęć do rynku – uczucie żywione przez
wielu liberałów (nadal w sensie amerykańskim), wszystkich antyglobalistów i
zwolenników starych i nowych totalitarnych utopii. Niechęć ta wiąże się z kolei
z odmową uznania kilku elementarnych prawd o człowieku: że własna korzyść jest
jednym z naturalnych i niedających się wykorzenić motywów ludzkiego działania;
że działanie dla własnej korzyści jest działaniem racjonalnym; i że dążenie do
osiągnięcia osobistej korzyści raczej wspiera, niż pomniejsza dobro powszechne
i ogólny rozwój. Procesy rynkowe uczą odpowiedzialności, dotrzymywania obietnic
oraz honorowania umów (ponieważ jest to w interesie każdego) i otwierają przed
wszystkimi – zarówno bogatymi, jak biednymi – te same możliwości. Wolny rynek w
państwach ubogich wspiera rozwój i wzrost dobrobytu, a także samą demokrację.
Wiemy to z doświadczenia. Jednak liberalne i politycznie poprawne myślenie,
podobnie jak dawne myślenie totalitarne, cechuje przekonanie, że skoro
procesami rynkowymi kieruje wzgląd na korzyść własną i chciwość, a obie te
rzeczy (na ogół utożsamiane) uważane są za zło, to same te procesy muszą być
złe. Twierdzi się przy tym, wbrew doświadczeniu, iż rynek pogłębia nierówności,
odbiera możliwości i jest źródłem ucisku i wyzysku biednych przez bogatych. A
skoro procesy rynkowe są złem, nie mogą prowadzić do niczego dobrego; muszą
zatem być poddane ograniczeniom i państwowej regulacji, podobnie jak ludzka
skłonność do zabiegania o własną korzyść.
Aksjomatem jest
tu założenie, że świat dzieli się na panujących i podporządkowanych,
prześladowców i prześladowanych; a zatem, skoro brak naturalnych sposobów
zniesienia tych podziałów, gdyż są nieodłącznym elementem naszego świata,
trzeba je zlikwidować siłą. Mentalność ta zakłada też, że ludzie biedni nie
umieją działać racjonalnie dla własnej korzyści ani wziąć za siebie
odpowiedzialności i że nie można tego od nich wymagać; trzeba ich traktować
jako bezradnych, a wszelkie przeszkody, jakie stoją na drodze do polepszenia
ich bytu, uznać za nieprzezwyciężalne bez pomocy państwa. Nie można zatem
przyjąć, że otwarcie dla nich rynków i zapewnienie im możliwości swobodnego
zabiegania o własne interesy byłoby dla nich korzystne (zwłaszcza, że
pozbawiłoby to pracy antyglobalistów i wielu pracowników organizacji
pozarządowych. Nie mówiąc już o tym, że kłóciłoby się z interesami zwolenników
protekcjonizmu – bo tak naprawdę o obronę partykularnych interesów tu chodzi,
niezależnie od marksistowsko-leninowskich wyobrażeń o rynku i naturze
człowieka). Pogarda, jaka się za tym kryje, i związana z nią skłonność do
infantylizacji ludzi i pozbawiania ich odpowiedzialności, są charakterystyczne
zarówno dla starej, jak i dla współczesnej mentalności totalitarnej.
Charakterystyczne jest też przekonanie, że jedynym prawdziwym autorytetem jest
państwo i że ono powinno poprzez instrumenty prawne regulować wszystkie sfery
życia – zarówno prywatną, jak i publiczną.
Podział świata na
dwie klasy – prześladowców i prześladowanych – nie jest czymś nowym. Jest nam
dobrze znany, tylko klasy nieco się zmieniły. Polityka oparta na tożsamości
grupowej także nie wzięła się znikąd: ma swoje źródło w wizji „wszystkich
ludzi” jako abstrakcji, którą następnie dzielimy na segmenty o ściśle
określonych rolach i opatrujemy różnymi etykietkami. Jednostki są sprowadzane
do tych ról i przez nie definiowane. Każdy członek jakiejś „mniejszości” jest
definiowany poprzez nią co do swej istoty. W „starym” totalitaryzmie było
dokładnie to samo, zmieniła się tylko podstawa tożsamości: klasę zastąpiła rasa
lub płeć. Robotników, chłopów, kułaków i burżuazję zastąpiły kobiety, czarni i
homoseksualiści.
Inne wspólne dla
starej i współczesnej mentalności totalitarnej przekonanie, związane z
potępieniem rynku i kapitalizmu jako zła, to przekonanie, że dobrobyt jest grą
o sumie zerowej: że bogaci wzbogacają się kosztem biednych i że gdyby tylko
udało się ich skłonić (lub zmusić) do oddania części majątku, los biednych by
się poprawił. Logika redystrybucji, zrodzona z ideologii i zawiści, zawsze
leżała w samym sercu mętnego myślenia lewicy. Teraz stała się również, wbrew
zdrowemu rozsądkowi i doświadczeniu, milczącym założeniem polityki europejskich
przywódców, zarówno lewicy, jak centroprawicy. I kwestionowanie tej logiki
stało się tabu.
Liczne są
przykłady tej pogardy dla faktów, jaka cechuje poprawność polityczną, i liczne
są sfery życia, które chciałaby opanować. Tak więc nie robi też dla niej
różnicy, że nie ma żadnych dowodów na szkodliwe skutki produktów genetycznie
modyfikowanych, że ich zakaz (w imię „trwałego rozwoju”) pogłębia biedę w
Trzecim Świecie i że pseudonaukowe argumenty o ich szkodliwości są w sposób
ewidentny absurdalne[7]; że w imię „antyrasizmu” na lotniskach i gdzie indziej
przeszukuje się, w ramach walki z terroryzmem, głównie zakonnice w starszym
wieku, broń Boże nie ludzi o wyglądzie arabskim; że w Anglii, cierpiącej na
dojmujący brak pielęgniarek i lekarzy, osiemnaście tysięcy kandydatów do pracy
w szpitalach będzie musiało przejść badania na AIDS, ponieważ ograniczanie tych
badań do ludzi z krajów afrykańskich – a o nich jedynie chodzi – byłoby
rasizmem. Mniejsza o to, że szkoły, które prowadzą politycznie poprawną
politykę nauczania, produkują analfabetów. Nieważne, że poziom egzaminów
maturalnych w zawrotnym tempie spada (bo w imię egalitaryzmu go obniżamy);
wbrew faktom twierdzimy, że niebywale wprost wzrósł, i na dowód dumnie
przytaczamy stale rosnący procent dzieci, które zdają maturę. Nieważne też, że
poziom na uniwersytetach (o którym także mówimy, że się podniósł), wskutek
braku przygotowania w szkole, jest na pierwszym roku studiów (w Anglii, we
Francji, w Ameryce) mniej więcej taki, jak trzydzieści lat temu w szkole
średniej. W imię „szerszego dostępu” do studiów i „relewantności” nauczanych
przedmiotów poziom obniżamy niemal do zera i wzrost liczby studentów z
(bezwartościowymi wskutek tego) dyplomami uważamy za ogromny sukces. I tak dalej.
Czytałam niedawno
artykuł, opisujący raport o nauczaniu geografii w angielskich szkołach. Okazuje
się, że głównymi tematami na lekcjach geografii są „środowisko, trwały rozwój i
tolerancja kulturowa”; nauczyciele „mówią uczniom, co powinni myśleć o globalnym
ociepleniu i wyzysku mniej rozwiniętych krajów przez wielki biznes. Do każdego
problemu jest tylko jedno poprawne podejście, innych interpretacji nie ma”;
„dzieci uczą się bardzo dużo o zanieczyszczeniu środowiska i wyzysku, ale nic o
rzekach i górach, państwach i stolicach ani o tym, co gdzie leży. Pod koniec
szkoły średniej dzieci nie umieją na globusie znaleźć Afryki”.
W tym miejscu
trudno się oprzeć pokusie zacytowania paru niezwykle trafnych zwrotek z wiersza
Janusza Szpotańskiego[8] o postępowych intelektualistach. Toteż, nie starając
się nawet jej oprzeć, korzystam z okazji, by je tu przytoczyć:
Miłością płonąc
do abstraktów,
Najbardziej
nienawidzą faktów,
Fakty teoriom
bowiem przeczą,
A to jest
karygodną rzeczą.
Kochają Ludzkość
i Człowieka,
Ale człowieka
przez „C” duże –
Ideę, która buja
w chmurze;
Toteż ich żywy
człowiek wścieka,
Gdyż będąc tej
idei cieniem,
Zarazem jest
jej... wypaczeniem –
Empiria bowiem
bardzo brudzi
Teoretycznych,
czystych ludzi.
A także:
Ludzkość to
całość jak wiadomo,
A nie zaś zbiór,
gdzie byle homo
Może na własną
rękę rościć
Sobie pretensje
do wolności.
Za filozofa idąc
radą,
Nareszcie sobie
to uświadom,
Że Wolność
właśnie tkwi w przymusie
I z entuzjazmem
poddaj mu się.
O poprawności
politycznej mówi się dużo również w Polsce. Ci, którym zarzuca się jej
wyznawanie lub wyznawanie poglądów, które do niej należą, często się oburzają,
że jest to jedynie puste hasło, bez żadnej spójnej treści. Twierdzą albo że
czegoś takiego w ogóle nie ma, albo że jest to jedynie grzeczny sposób
mówienia, a nie ideologia. Twierdzą też, że ludzie, którzy hasłem tym się
posługują, postępują nieuczciwie: że używają go jako wyzwiska, by potępić
wszystko, co im się z takich czy innych powodów nie podoba.
Owszem, w pewnym
sensie mają rację. Nie da się ukryć, że katalog przykładów poprawności
politycznej, jakie tu przytoczyłam, jest także litanią wszystkiego, czego
najbardziej nie lubię. (Co oczywiście zachęca do pisania, bo któż by
zrezygnował z przyjemności spisania takiego katalogu?) I gdyby były to rzeczy
takie jak, powiedzmy, nielubienie krewetek, kiełbasy, kotów albo wakacji nad
morzem, nie byłoby żadnego powodu, by kogokolwiek to interesowało – ani powodu,
by ktokolwiek uważał taki spis za oburzający. Nie lubię i już; można się
zgadzać lub nie. Nie są to jednak rzeczy takie, jak nielubienie krewetek. Ten
spis nie jest przypadkowy; jest coś ważnego, co wszystkie te rzeczy łączy. I
awersja do nich – tak jak awersja do komunizmu, faszyzmu, antysemityzmu,
rasizmu czy ślepego fanatyzmu – w zasadniczy sposób różni się od awersji do
krewetek.
Nie jest to też
awersja czysto estetyczna – do sztywnej, absurdalnej nowomowy. Jest to awersja
moralna i intelektualna: do mętnego, nieuczciwego myślenia; do wszechobejmujących
teorii i generalizacji; do bezmyślnych i zarazem bezwzględnych prób inżynierii
ludzkich dusz; do centralizacji, cenzury, dyktatu, zakazów, nakazów i
homogenizacji. Przykłady w tym katalogu są przykładami postaw, opinii i
działań, których nie lubię, bo mnie obrażają i upokarzają; bo pociągają za sobą
zniewolenie i manipulację języka, pogardę dla historii, tradycji i faktów i
niszczenie edukacji; bo kryje się za nimi chęć ograniczenia mojej wolności
(choć ich zwolennicy twierdzą, że obdarzają mnie niebywałą wręcz wolnością) i
narzucenia „jedynie słusznych” poglądów i sposobów myślenia – to wszystko w
celu wcielenia w życie jakieś utopijnej, abstrakcyjnej wizji ludzkiego
szczęścia, której wszystko ma być podporządkowane i która ma decydować o moim
zachowaniu.
Nie lubię ich
także przez to, że często są przesiąknięte cynizmem i zakłamaniem. Bo jeśli są,
jak powyżej podkreślam, szczerzy i pełni dobrej wiary wyznawcy różnych opinii,
które należą do zbioru politycznie poprawnych, jest też wielu, do których
pasuje znana parodia tekstu Majakowskiego: „Mówimy: partia, a myślimy: Lenin;
mówimy: Lenin, a myślimy: partia; i tak ciągle myślimy jedno, a mówimy drugie.”
Myślę, że gdy
mówimy o poprawności politycznej, wszyscy – włącznie z tymi, których o nią oskarżamy
– świetnie wiemy, o co chodzi. Prawdą jest jednak, że nie ma dobrej definicji
jej treści. Trudno, istotnie, wyodrębnić to, co mają ze sobą wspólnego te
najrozmaitsze i niezliczone jej przykłady, które wszyscy bez trudu i bez
wahania umiemy podać. Można jednak, i chyba należy, spróbować określić, o co
nam chodzi i postarać się wytłumaczyć, dlaczego zjawisko to budzi nieufność.
Chciałabym więc podjąć wstępną próbę takiej – bardzo ogólnej – definicji.
Mówiąc o
poprawności politycznej, mam na myśli całość tej ideologii, i tych, którzy
akceptują pewien zbiór jej podstawowych zasad; nie mam na myśli poszczególnych
poglądów ani ludzi, którzy takie czy inne spośród nich wyznają. Należy też
zaznaczyć, że poprawność polityczna w Polsce różni się trochę, w szczegółach,
od wersji francuskiej, angielskiej czy amerykańskiej (które także różnią się
między sobą) i że przykłady, które tutaj podaję, pochodzą głównie z tych
ostatnich. Niektóre z nich w Polsce w ogóle nie występują, albo w dużo słabszej
formie; inne, odwrotnie, występują głównie w Polsce, rzadziej czy słabiej gdzie
indziej.Powrócę na końcu do tej różnicy. Istnieje jednak podstawowy rdzeń
poglądów, które ideologię tę definiują.
Wstępna definicja
mogłaby brzmieć tak: poprawność polityczna jest ideologią lewicową; egalitarną
i antyelitarną; wrogą wobec kultury i wartości Zachodu; dogmatyczną i
nietolerancyjną, choć tolerancję głoszącą; totalistyczną – chcącą
podporządkować swoim wymogom myślenie we wszystkich dziedzinach życia;
opierającą się na abstrakcyjnych zasadach, które górują nad zdrowym rozsądkiem;
dzielącą społeczeństwo na grupy, które stają się grupami własnych, odrębnych
interesów; wyróżniającą się pogardą dla ludzi, dla faktów i dla rozumu, a
jednocześnie głoszącą jako swój cel sprawiedliwość i dobro ludzkości. Zwrot
„polityczna poprawność” pochodzi z Orwella i jest odniesieniem do
komunistycznej partyjnej słuszności.
Trudno w tym
momencie nie dostrzec pewnych podobieństw do ideologii komunistycznej. Niektóre
z nich są, istotnie, uderzające. Jednak widać też ważne różnice, które
pozwalają poprawność polityczną wyodrębnić. Najwyraźniejsze z nich to, po
pierwsze, innego, nowego rodzaju prześladowani, którym poprawność polityczna ma
(rzekomo) służyć. Są to grupy, które poprawność polityczna uznaje za
dyskryminowane i marginalizowane (według własnych kryteriów i w swoim własnym,
dość osobliwym znaczeniu tych słów), i które podzielają ideologię poprawności
politycznej. Z tą selektywnością w naturalny sposób idzie w parze lekceważenie
skutków podejmowanych działań, które często okazują się szkodliwe także dla
tych, w imieniu których się występuje. Po wtóre, przynależność do takiej czy
innej grupy jest traktowana jako podstawowe kryterium tożsamości. Po trzecie,
przymus podporządkowania się poprawności politycznej i narzucania jej jest c z ę ś c i ą
samej ideologii. Innymi słowy: ideologia ta zawiera w sobie
metaideologię. Wreszcie poprawność polityczna przeczy własnemu istnieniu – jako
ideologia lub tout court. Ukrywa sam fakt, że
j e s t ideologią – udając, że
chodzi jedynie o kwestię grzeczności językowej i że o żadnej ideologii nie ma
mowy. Lis w kurniku? Jaki lis? Nikogo tu nie ma prócz nas, kur.
Twierdzić, że
poprawność polityczna to tylko język i grzeczność, to tak, jakby twierdzić, że
orwellowska nowomowa jest tylko językiem. I że nazywanie zniewolenia –
wolnością, przymusu – wolnym wyborem, kłamstwa – prawdą, opresji – troską,
redystrybucji – sprawiedliwością, hipokryzji – uczciwością, nienawiści do
Zachodu – tolerancją, upokarzania i gettoizacji mniejszości etnicznych –
multikulturalizmem, antysemityzmu – troską o los Palestyńczyków, protekcjonizmu
– troską o Trzeci Świat, zakazów – prawami, obrazy – godnością i ignorancji –
wiedzą, to jedynie formy grzecznego wyrażania się. Jest w tym podwójna obłuda.
Ci bowiem, którzy sprowadzają poprawność polityczną do języka (zwłaszcza w
Polsce; gdzie indziej dzieje się to rzadziej) i bronią jej jako formy grzeczności,
zarazem oburzają się, że się z niej szydzi czy ją lekceważy. Lecz jeśli
oburzają się z powodu szyderstw i lekceważenia, muszą zakładać, że ich
deklaracje, iż tylko o język chodzi, zostały przyjęte. Co przecież było ich
celem. Zarazem jednak oburzają się, że nie traktuje się ich poważnie. Jeśli zaś
poprawność polityczną traktujemy poważnie, z nieufnością godną niebezpiecznej
sprawy, wtedy z kolei skarżą się, żeśmy oszaleli i wpadli w histerię, bo
przecież tylko o język chodzi, więc po co tak się gorączkować? Jak zatem mamy
ją traktować, jeśli nie wolno ani poważnie, ani niepoważnie? Nie pozostaje –
wydawałoby się – nic innego, jak tylko się z nimi zgodzić. I o to właśnie im
chodzi.
Podobne pułapki
bez wyjścia czyhają w treści poszczególnych poprawnych politycznie poglądów.
Tak jest na przykład z politycznie poprawnym stosunkiem do Ameryki – to znaczy,
jej potępianiem. Ameryka nie może mieć racji: jeśli odmawia mieszania się w
sprawy innych krajów – na przykład w wojny za granicą, które Europa popiera –
potępia się ją za arogancję i izolacjonizm; jeśli zaś angażuje się w coś za
granicą – na przykład w wojny, których Europa nie popiera – jest to potępiane
jako imperialistyczna agresja i ingerencja. Tak też jest z niektórymi
podstawowymi wartościami naszej cywilizacji, takimi jak prawda, rozum, nauka,
tradycja racjonalizmu. Wszystkie te wartości poprawność polityczna chciałaby
podważyć i odrzucić; i nie ma jak się z nią spierać, ponieważ spierać się można
tylko na podstawie tego właśnie, co jest odrzucane: przekonania, że istnieje
coś takiego, jak obiektywna prawda. A wiarę w obiektywną prawdę poprawność
polityczna potępia jako odwoływanie się do wartości zachodnich. Pojęcie prawdy
obiektywnej jest pojęciem autorytarnym, przemocą narzuconym przez zachodnią
cywilizację w celu zniewolenia „słabszych”[9].
Poprawność
polityczna ma jeszcze jeden poziom „meta”: jej zwolennicy bardzo lubią (podczas
wyobrażania sobie wszystkich naraz) odwoływać się do czegoś, co nazywają
„liberalnym konsensusem”. Jest to przekonanie, że (a) wszyscy przyzwoici ludzie
z podstawową ideologią liberalną się zgadzają, (b) każdy, kto się z nią nie
zgadza, jest godzien potępienia, i (c) każdy, kto przeczy, by taka powszechna
zgoda istniała, też jest godzien potępienia. Jeśli szukamy zwięzłej definicji
poprawności politycznej, może od takiej właśnie należy zacząć: ideologia, która
nakazuje wiarę w liberalny konsensus. Wymiar „meta” przejawia się nawet w
polityce tożsamości grupowej, podstawowej dla poprawności politycznej: grupy
godne poparcia to takie, które akceptują ideologię liberalną.
Do wstępnej
definicji poprawności politycznej można więc dorzucić „ideologia zaprzeczająca,
że jest ideologią” (czy po prostu: „zaprzeczająca swojemu istnieniu jako
ideologia”) i „nakazująca wiarę w liberalny konsensus”.
Inną ważną cechą
politycznej poprawności jest przekonanie, że jedynym prawdziwym autorytetem
jest państwo i że to ono powinno regulować, poprzez prawo, wszystkie sfery
życia, włącznie z rodziną. W Anglii na przykład o mały włos nie przeszła ustawa
zabraniająca rodzicom dawania klapsów swoim dzieciom. Wyznawcy poprawności
politycznej wierzą w konieczność ingerencji państwa we wszystkie dziedziny
życia i chcieliby za pomocą prawa zabronić tego, co uważają za niesłuszne. Lecz
bardzo wiele z tego, co za niesłuszne uważają, uważają za takie nie samo przez
się, lecz dlatego, że nie zgadza się z jakimś szerszym, abstrakcyjnym i
bardziej podstawowym ideologicznym założeniem. Poprawni politycznie chcieliby
zabronić rodzicielskich klapsów nie dlatego, że dzieciom dzieje się krzywda – w
końcu mamy już sporo praw zabraniających znęcania się nad dziećmi – lecz
dlatego, że chcieliby nie tylko nauczycieli, lecz także rodziców pozbawić
autorytetu. Autorytetem bowiem ma być państwo, nie rodzice ani nauczyciele.
Jednocześnie zupełnie im nie przeszkadza sprzeczność między skutkami swoich
zakazów i nakazów a najbardziej podstawowymi liberalnymi zasadami swojej
ideologii.
Ta cecha
poprawności politycznej wydaje się konieczna; zatem i ją należy dodać do ogólnej
definicji: „ideologia domagająca się maksymalnej interwencji państwa w życie i
chcąca każdą sferę życia regulować za pomocą prawa”.
Do pogardy dla
ludzi, rozumu i faktów dochodzą obraza i upokorzenie. Polityczna poprawność
jest najbardziej obraźliwa i upokarzająca dla członków tych właśnie grup, o
których dobro rzekomo się troszczy: mniejszości etniczne, kobiety,
homoseksualiści. Członek takiej grupy przestaje być osobą, jednostką; jest
utożsamiany z grupą, do której należy. Każdy jest postrzegany „jako” ktoś: jako
kobieta, jako czarny, jako homoseksualista. Obraźliwa i upokarzająca jest dla
mnie sugestia, że wszystko, co robię, robię „jako” kobieta. Owszem, są rzeczy,
które robię „jako” kobieta: należy do nich na przykład noszenie biustonosza.
Można też dodać ciążę i rodzenie. Nie należy do nich natomiast pisanie,
czytanie ani myślenie. Wiele kobiet sprzeciwia się takiej klasyfikacji. Jej
skutki są dla nich jak najgorsze: książki, które piszą i które zasługują na
szacunek, wrzuca się do działu książek grup mniejszościowych. Wiele kobiet
sprzeciwia się także sugestii parytetów: nie chcą zasiadać w parlamencie dzięki
takiej pomocy (narażającej je między innymi na zarzut, że bez niej by się tam
nie dostały) i nie chcą być w życiu publicznym postrzegane „jako” kobiety.
Zwolennicy poprawności politycznej podobnie traktują czarnych, homoseksualistów
i członków takiej czy innej grupy etnicznej – czy chcą, czy nie chcą być w taki
sposób identyfikowani. Zwłaszcza grupom etnicznym dzieje się krzywda, ponieważ
odbiera im się, w imię ochrony ich kultury, szansę edukacji, asymilacji i
poprawienia swojego losu.
Przekonanie, że
wszystko, co robimy, i wszystko, czym jesteśmy, związane jest z naszą płcią,
rasą, orientacją seksualną lub przynależnością do jakiejś grupy etnicznej,
prócz tego, że jest głęboko obraźliwe, rozbija tę właśnie wizję harmonijnego
społeczeństwa i dobra wspólnego, która leży u podstaw ideologii poprawności
politycznej. Zamiast ludzi łączyć, rozdziela ich i segreguje; stwarza ogromną
ilość partykularnych interesów, wywołując między nimi antagonizmy i wykopując
przepaść nie do pokonania. Rozdziera się społeczna i polityczna tkanka;
załamują się podstawy tego „różnorodnego” i „wielokulturowego” społeczeństwa,
do którego niby dążymy; nie ma już wspólnego gruntu porozumienia. Są tylko
poszczególne grupy i ich niezliczone, w nieskończoność mnożące się uprawnienia
(ale bez obowiązków). I im więcej takich uprawnień, tym mniej swobód. Ideologia
multikulturalizmu, dążąca niby do otwarcia na inne kultury, głosząca „tolerancję”
i mówiąca wiecznie o „dialogu”, w rzeczywistości otwarcia, tolerancji i dialogu
zabrania: zakłada, że różne kultury nie dają się ze sobą pogodzić i że nie może
być między nimi porozumienia. Nakazuje zamknąć się szczelnie w swojej własnej
(chyba, że jest to kultura zachodnia, judeochrześcijańska: tę chce zniszczyć);
zatrzaskuje drzwi i wyrzuca klucz. Lojalność narodową zastępują lojalności
grupowe, etniczne, rasowe, mniejszościowe.
Sądzę, że można i
to włączyć w tę próbną definicję: „ideologia uznająca tożsamość grupową za
podstawowe kryterium społeczno-politycznego działania”.
Na
uniwersytetach, w naukach humanistycznych, dzieje się coś podobnego. Nowe
dyscypliny, nowe podejścia i sposoby interpretacji niewątpliwie otworzyły wiele
drzwi, odkurzyły i ożywiły skostniałe czasem dziedziny, stworzyły wiele
możliwości i – owszem – pomogły kobietom uzyskać akademickie pozycje i uznanie,
jakie im się należały. Walka o ideały, które potem stały się częścią
poprawności politycznej – jak wczesny feminizm, kiedy jeszcze walczył o uznanie
równości kobiet, a nie ich inności; jak ideały socjalizmu, ideały humanitarne i
antyrasistowskie – osiągnęła wiele dobregoi przyniosła ogromne korzyści. Ale w
końcu ci idealiści, straciwszy wszelki umiar i przeobraziwszy swoje ideały we
wszechobejmującą ideologię, zamiast otwierać – coraz bardziej zamykają; zamiast
rozszerzać – zawężają; zamiast umożliwiać – zabraniają i wykluczają. I
zamknąwszy się w swoim dogmatyzmie i skrajności, w imię otwarcia, pluralizmu i
różnorodności rozbijają edukację i humanistykę w ten sam sposób, w jaki
rozbijają społeczeństwo. Tworząc nowe dyscypliny i możliwości interpretacyjne,
starają się wypierać stare; zamiast wchłaniać je do całości, by ją ulepszyć,
rozszerzyć i odnowić, narzucają je wszędzie i odrzucają tradycyjną resztę.
Poprawność polityczna, jak w życiu społecznym i politycznym kładzie nacisk na
tożsamość grupową, tak też w humanistyce przypisuje tożsamości autora – jego
rasie, płci, pochodzeniu – kluczowe znaczenie dla interpretacji jego tekstów.
(W wielkiej mierze i pod wieloma względami popiera też postmodernizm, który
kładzie nacisk m. in. właśnie na interpretacje tożsamościowe; można właściwie
powiedzieć, że postmodernizm jest częścią ideologii poprawnej politycznie w
życiu akademickim.) W rezultacie z nauk humanistycznych nie pozostaje nic poza
interesami poszczególnych grup – feministycznymi, homoseksualnymi, etnicznymi –
gdzie każdy dogmatycznie strzeże swojej domeny, wywalczonego przez siebie
skrawka gruntu. Sporą rolę odgrywa tu dbałość o własny interes: chodzi o
utrzymanie pozycji i mnożenie stanowisk. Polityczna poprawność na
uniwersytetach stała się rodzajem samonapędzającego się przemysłu. I tutaj też,
zamknąwszy drzwi, wyrzuca klucz. W tym wypadku jest to klucz otwierający drogę
do obiektywnej nauki, uprawianej z szacunkiem dla prawdy.
Na koniec warto
też wspomnieć o tym, że z powodu poprawności politycznej antysemityzm staje się
– zwłaszcza w Anglii i we Francji – coraz bardziej akceptowany w „przyzwoitych”
lewicowych sferach. Okazuje się bowiem, że jak się bliżej przyjrzeć,
wszystkiemu – jednak, jak zwykle – winni są Żydzi, „faszystowski” premier
Izraela i w ogóle cały ten „zasrany kraik”, jak niedawno o Izraelu wdzięcznie
się wyraził francuski ambasador w Londynie. Ten nowy antysemityzm odwołuje się
nie, jak stary, do ideologii rasistowskiej, lecz do... antyfaszyzmu. Pojawiają
się porównania Izraela do Trzeciej Rzeszy, gwiazdy Dawida do swastyki. Szaron
bywa potępiany jako „faszysta”, Izrael jako kraj „faszystowski”. Ci sami
ludzie, których oburzają wszelkie dowcipy „etniczne” (formalnie zabronione jako
obraźliwe w myśl poprawności politycznej) i którzy w imię sprawiedliwości i
praw człowieka niosą ofiarną pomoc Palestyńczykom, na słynnym zebraniu
antyrasistowskim w Durbanie – a także na demonstracjach organizacji
antyrasistowskich w Paryżu – krzyczeli: „śmierć Żydom!”.
Świat, jakiego by
chcieli zwolennicy poprawności politycznej, ten świat przesiąknięty fałszem i
pełen hipokryzji, jest całkowicie sztuczny: sztuczne normy, limity, parytety (w
parlamentach, na uniwersytetach); sztuczny język; sztuczna edukacja, nie dająca
nic, nie ucząca żadnych faktów i nie wpajająca żadnych wartości; sztuczne
zasady moralne, estetyczne, polityczne, społeczne. Jest to świat, który dzieli
się na dwie części: na zdominowanych (prześladowanych) i dominujących
(prześladujących). Innych nie ma albo są nam obojętni[10]. Według tego schematu
są wyznaczone z góry, przez fiat, znaczenia słów i wartości, w jakie mamy
wierzyć: sprawiedliwość jest albo „społeczna”, albo definiowana przez walkę
prześladowanych (która z definicji jest sprawiedliwa); innego rodzaju
sprawiedliwości nie ma. Zło to niesprawiedliwość w jednym z dwóch powyższych
znaczeń. Moralność sprowadza się do reguł postępowania, które są zgodne z
poprawną ideologią. Wspólnej kultury, wspólnych wartości i tradycji, na
podstawie których społeczeństwo mogłoby się rozwijać – nie ma i być nie może.
Jest tylko nienawiść i pustka.
Jak to się stało,
że to, co zaczęło się jako utopijny ruch dzieci-kwiatów, przeobraziło się w
ponury i dogmatyczny program reglamentacji społecznej, opartej na interesach
poszczególnych grup? Najprostszą i najogólniejszą przyczyną jest to, że b y ł a
to właśnie utopia. Nierealistyczna, infantylna, nieumiarkowana, niczym nieograniczona:
ani zdrowym rozsądkiem, ani rzeczywistością. Tak chyba jest – z natury rzeczy –
z każdą utopią. Będąc czystą ideologią, wizją ogólną i nierealistyczną, bez
naturalnych mechanizmów równowagi, łatwo ulegała fetyszyzacji, manipulacji i
wypaczeniom. I skoro była czymś wbrew naturze, sam pomysł wcielania jej w życie
kłócił się z jej istotą, więc wcielać ją można było tylko siłą, na ślepo, na
przekór rzeczywistości i nie zważając na fakt, że skutki tego wcielania były –
z konieczności – sprzeczne z jej zasadami. W tym sensie degrengolada była
nieuchronna, przewidywalna już od samego początku.
Warto też
zauważyć, że infantylizm tej utopii także od początku był jej częścią, jedną z
jej charakterystycznych cech: była to ideologia, która nie tylko wymagała
ogłupienia, lecz uznawała ogłupienie za coś szlachetnego. Odcięcie się od
przeszłości i odmowa czerpania z niej, odrzucenie odpowiedzialności („życie dla
teraźniejszości” w piosence Johna Lennona), pogarda dla wiedzy i nauki,
odrzucenie wszelkich form, oderwanie się od historii, od zdrowego rozsądku, od
wszelkich struktur i granic, jakie narzuca rzeczywistość – wszystko to
uchodziło wśród dzieci-kwiatów za coś dobrego, wręcz koniecznego. Widać w tym
pewne pokrewieństwo – choć na bardzo prymitywnym poziomie – z Rousseau’owską
ideą „szlachetnego dzikusa”.
Nic dziwnego też,
że poprawność polityczna stała się dla wielu źródłem korzyści, a w końcu
ogromnym przemysłem. Od kiedy zaczęto uprawiać politykę tożsamości grupowej i
wcielać ją w życie, skutki były nieuchronne: grupy o własnych interesach
kulturowych zawsze będą dążyć do zwiększania swoich wpływów i promowania swoich
interesów, politycznych i ekonomicznych. Dla wielu, zwłaszcza w środowisku
akademickim, przemysł poprawności politycznej jest po prostu źródłem
utrzymania: zapewnia im przywileje, prestiż i stanowiska na uniwersytetach bez
żadnej wiedzy ani kwalifikacji, lub dyplomy bez żadnej pracy umysłowej.
Interesowność
jest zapewne jedną z przyczyn ogromnych wpływów tej ideologii nie tylko w
Stanach Zjednoczonych, lecz także w Europie. W Anglii i we Francji dużą rolę
odgrywa też wpajane przez polityczną poprawność poczucie winy za kolonializm –
poczucie wzmacniane, manipulowane i wykorzystywane przez zainteresowane grupy.
Hasło „antykolonializm” jest w ideologii poprawności politycznej podstawowe:
jest ono powtarzane bez żadnej historycznej wiedzy i z całkowitą obojętnością
co do współmierności prawdziwych krzywd i zarzutów. Polityczna poprawność
wyolbrzymia szkody wyrządzone przez kolonializm, ignoruje jego korzyści i
domaga się „reparacji” w formie przywilejów dla „wyzyskiwanych”. (Ciekawe są
tutaj różnice między Anglią a Francją. We Francji, która w imię wartości
republikańskich zawsze starała się mieszkańców kolonii przekształcać we
Francuzów, polityka tożsamości grupowej ma o wiele słabsze możliwości zaczepienia
niż w Wielkiej Brytanii, która w krajach swojego imperium stworzyła
infrastrukturę, ale lokalne zwyczaje i tradycje na ogół zostawiała w spokoju i
nie chciała nikogo w nic przekształcać – co można uznać za wyraz szacunku lub
pogardy, zależnie od punktu widzenia. Różnice te są ważne, bo pokazują, w jakim
stopniu pewne aspekty poprawności politycznej zależą od natury kolonializmu.)
Wpajanie poczucia
winy za kolonializm jest częścią ogólniejszego celu, jakim jest przekonanie
nas, że wszystko, co kiedykolwiek osiągnęła zachodnia cywilizacja, było nie
tylko nic nie warte, lecz ogromnie szkodliwe dla całej reszty świata, którą to
resztę zachodnia cywilizacja bezwzględnie przez tysiąclecia niszczyła,
zniewalała, ujarzmiała itp. Ostatecznym celem jest – naturalnie – doprowadzenie
do wniosku, że teraz powinna za to płacić – długo i obficie. I gotówką, ma się
rozumieć. Lecz także własnym życiem: powinna, przyznawszy się do winy i
dokonawszy samokrytyki, pozwolić się zniweczyć.
Państwa – nawet
te, w których u władzy są rządy lewicowe i poprawne politycznie – oczywiście
bronią się przed finansowymi konsekwencjami takiego bicia się w piersi. Nikt
nie ma zamiaru wypłacać trylionów dolarów prawnukom niewolników.[11] Lecz w
swojej wewnętrznej społeczno-kulturowej polityce często tym presjom ulegają.
Chodzi tu o „dopieszczanie mas” – udawanie, w celu zdobycia głosów i utrzymania
się przy władzy, że rząd troszczy się o przeciętnego człowieka i jego prawa – a
także o uprawnienia poszczególnych grup (z których każda przecież dysponuje
swoim lobby). Lecz jest też inna przyczyna, i tkwi ona w naturalnych
skłonnościach nowoczesnych państw. Są to skłonności, które z naturą poprawności
politycznej świetnie się zgadzają: skłonność do ingerencji w coraz więcej sfer
życia prywatnego, do infantylizacji obywateli, uzależniania ich od państwa i
odbierania im odpowiedzialności za swoje życie. W miarę, jak rośnie liczba
interwencji, nakazów i zakazów, rozwija się też biurokracja, i na odwrót.
Biurokracja państwowa (jak każda inna) i poprawność polityczna mają własną siłę
napędu i w niektórych dziedzinach siły te w naturalny sposób nawzajem się
wspierają.
Z kolei młodzieży
ideologia poprawności politycznej podoba się dlatego, że jest łatwa i już
spreparowana: to utopia podana jak na tacy, gotowa do włożenia do pieca,
odwołująca się do łatwych, chwytliwych haseł. Kto by nie chciał demokracji,
sprawiedliwości, tolerancji i pokoju? Kto nie jest przeciwko rasizmowi i
faszyzmowi? Myśleć nie trzeba; wszystko jest już wymyślone. Wiedza historyczna
jest zbędna. Wreszcie winna jest też, w pewnym stopniu, po prostu siła
przyciągania amerykańskich mód.
W Polsce wszystko
to wygląda trochę inaczej. Kolonialnej przeszłości nie ma; nie ma też masowej
imigracji z nie-zachodnich krajów ani istotnych mniejszości etnicznych. Grunt
dla politycznej poprawności jest o wiele mniej żyzny. Poza tym Polska ma na
razie do rozwiązania zbyt wiele własnych problemów. Sprawa
izraelsko-palestyńska wydaje się odległa, przeciętnego Polaka chyba nie za
bardzo obchodzi. Jest jeszcze za dużo starego antysemityzmu, by zaczął się
rozpowszechniać nowy. To wszystko może ją ocali – to, i pamięć czterdziestu lat
komunizmu. (Jak odrzekł ksiądz sekretarzowi partii, który narzekał, że nikt nie
przychodzi na zebrania partyjne: „Do mnie przychodzą, bo Kościół nie popełnił
podstawowego błędu: nie pokazał im tego raju, który od dwóch tysięcy lat
obiecuje”. Otóż myśmy ten partyjny raj widzieli.) Na razie polityczna
poprawność w Polsce ogranicza się do uniwersytetów. Mamy feminizm, postmodernizm
i antyamerykanizm (ale ten ostatni na razie tylko wśród postępowych
intelektualistów). W dużym stopniu są to wpływy amerykańskiej i francuskiej
mody. Wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej to wszystko może zacząć się
zmieniać.
Pozostały dwa pytania.
Czym właściwie grozi poprawność polityczna i dlaczego jest ona prawdziwym
niebezpieczeństwem? Grozi – mówiąc zarazem zwięźle i łagodnie – ostatecznym
wyrzuceniem wspomnianego już klucza. Mówiąc konkretniej i mniej łagodnie,
ułatwia ostateczny rozkład naszej cywilizacji. A jest groźbą prawdziwą
chociażby dlatego, że politycznie poprawni wiedzą już, iż może się to udać. W
końcu komunizm się udał. I widać, zwłaszcza w Anglii, we Francji i w Ameryce,
że w niektórych dziedzinach sporo już udało się dokonać. Widać to także w Unii
Europejskiej, której osiągnięcia w dziedzinie centralizacji, cenzury, zakazów,
nakazów i homogenizacji, są imponujące.
Lecz czym
właściwie jest to, co może im się udać? Przypominam wyniki wstępnej próby
definicji: polityczna poprawność jest ideologią lewicową; egalitarną i
antyelitarną; wrogą wobec kultury i wartości Zachodu; dogmatyczną i
nietolerancyjną, choć tolerancję głoszącą; totalistyczną – chcącą
podporządkować swoim wymogom myślenie we wszystkich dziedzinach życia; opierającą
się na abstrakcyjnych zasadach, które przeważają nad zdrowym rozsądkiem;
dzielącą społeczeństwo na grupy, które dbają jedynie o własne, odrębne
interesy; wyróżniającą się pogardą dla ludzi, dla faktów i dla rozumu, a
jednocześnie głoszącą sprawiedliwość i dobro ludzkości jako swój cel; przeczącą
własnemu istnieniu jako ideologia; nakazującą wiarę w liberalny konsensus;
domagającą się maksymalnej interwencji państwa w naszym życiu i chcącą każdą
sferę życia regulować za pomocą praw; uznającą tożsamość grupową za podstawowe
kryterium w działaniu społeczno-politycznym.
To powinno
wystarczyć jako zarys zagrożenia. Można tylko mieć nadzieję, że nie zapomnimy o
tym raju, który już widzieliśmy.
Agnieszka
Kołakowska
2003
[1] Podtytuł jest odniesieniem do wczesnej książki Alaina
Besançona, Les Origines Intellectuelles du Leninisme (1977), którą przy okazji
polecam.
[2] Benjamin
Constant, Principes de politique : applicables à tous les gouvernements :
version de 1806-1810[wyd. pol.: Benjamin Constant, Zasady polityki mające
zastosowanie do wszystkich rządów (wersja z lat 1806-1810), przeł. Anastazja
Dwulit ; wybór Marcin Bąba, Warszawa 2008].
[3] Tamże, 17.1.
[4] Tamże.
[5] Tamże, 1.3.
[6] Tamże.
[7] Na
temat GM polecam książki Bjørna Lomborga, The Skeptical Environmentalist
(Cambridge, 2001) i Alana McHughena, Pandora’s Picnic Basket: the Potential and
Hazards of Genetically Modified Foods (Oxford University Press, 2000)
[8] Janusz
Szpotański, Zebrane utwory poetyckie, s. 138-140.
[9] Dobrze o tym,
i o wielu spokrewnionych zjawiskach, pisze Roger Scruton w swojej ostatniej
książce, “The West and the Rest: Globalisation and the Terrorist Threat”, 2002.
[10] O tym, i o
wielu innych przejawach politycznej poprawności, świetnie pisze Alain
Finkielkraut w swojej ostatniej książce, “L’imparfait du présent",
Gallimard, 2002.
[11] W tym
miejscu trudno się oprzec uwadze, że na konferencji o rasizmie w Durbanie
najgłośniej domagali się reparacji przedstawiciele afrykańskich państw, w
których kwitnie handel niewolnikami. Równie trudno nie zauważyć, że od państw
arabskich, które od stuleci ten handel uprawiały – zarówno w Afryce, jak u
siebie – i robią to nadal, nikt się reparacji nie domaga.
Serdecznie zapraszamy
do włączenia się w >>>ZBIÓRKĘ<<< na wydanie Tomu VI „Dzieł
wybranych” o. Jacka Salija OP zatytułowanego „Kazania”. Ostatni tom naszej
niezwykłej serii to zbiór 175 kazań ułożonych zgodnie z kalendarzem
liturgicznym. Każdy z darczyńców znajdzie się w gronie Współwydawców na
pierwszych stronach książki.
Autor
Agnieszka
Kołakowska
Wszystkie
artykuły
(ur. 1960) –
publicystka i tłumaczka, pisząca w Polsce i w Anglii. Nakładem wydawnictwa
Teologii Politycznej ukazały się książki: „Wojny kultur i inne wojny” (2010)
oraz „Plaga słowików” (2016). Książka „Plaga słowików” została nagrodzona
Feniksem 2017. Na co dzień mieszka w Paryżu.
*****
Keine Kommentare:
Kommentar veröffentlichen